piątek, 1 stycznia 2016

kościół św. Apolinarego (kostel sv. Apolináře) i Apolinářská

kościół św. Apolinarego

Ulica Viničná. Przed nami kościół św. Apolinarego (kostel sv. Apolináře) (Apolinářská 443/10). Ta gotycka bazylika założona przez króla czeskiego Karola IV na wzgórzu Větrov pochodzi z drugiej połowy XIV wieku. Została przebudowana w stylu barokowym w XVII i XVIII wieku. We wnętrzu zachowały się oryginalne gotyckie freski, wyposażenie zniszczono w okresie reform józefińskich. Na 42-metrowej wieży-dzwonnicy mieszka dzwon o imieniu Apolinář. 

Skręcamy w lewo w Apolinářską. Po prawej neogotyckie budynki, które zawsze robią na mnie wrażenie – szpital położniczy (nemocnice U Apolináře) (Apolinářská 441/18), wzniesiony w latach 1867-1870 z inicjatywy hrabiego Františka Thun-Hohensteina. Projekt wykonał założyciel i pierwszy prezes Czeskiej Akademii Nauk, dobroczyńca i przedsiębiorca – człowiek orkiestra – Josef Hlávka, na wzór szpitali w Wiedniu, Brukseli i Paryżu. Była to pod koniec XIX wieku największa europejska klinika tego typu, a sposób rozwiązania architektonicznego do dziś budzi podziw architektów i ekspertów w dziedzinie medycyny.





Dopiero kilka dni temu przeczytałam tę książkę - tego cytatu nie ma w przewodniku.

(...) Ulica Winniczna ma trzysta metrów długości, można jednym spojrzeniem ogarnąć ją całą, z jednego końca na drugi. (...) Właśnie w tej chwili nad kolumnami bramy, dokładnie nad głową kobiety, pojawiła się wyniosła wieża kościoła Świętego Apolinarego ze spiczastym dachem. Wyglądała jak kaptur nikczemnego mnicha czyhającego przed kościołem na pielgrzymów przybywających z daleka. Już chciałem krzyknąć, żeby ją ostrzec, ale uświadomiłem sobie, że była to tylko igraszka drżącego powietrza. Kobieta znowu ruszyła ulicą przed siebie. A ja miałem następną halucynację. Wydało mi się, że jej szurające w liściach buty słyszę tuż za sobą, aczkolwiek szła w pewnej odległości przede mną. Wiedziałem, że nikt za mną nie idzie, jednak odwróciłem się niepewnie. Ulica była pusta. Na wilgotnej jezdni czerniały ślady kół, a przestrzeń po przejeździe karetek pogotowia wypełniona była ciszą jeszcze głębszą niż przedtem. Powiał wiatr i ślady po kołach samochodów znikły zupełnie. Skwitowawszy uśmiechem własną nerwowość, zamierzałem iść dalej. Starsza pani zapodziała się gdzieś. Musiała skręcić w Apolinarską, poszła w prawo w kierunku kościoła albo w lewo w stronę magistrali. A może poszła dalej prosto i zeszła po starych schodach na Albertów? Czyżby się odważyła? Wiatrów to wzgórze nieprzyjazne i złośliwe dla głupców, którzy znajdują w nim upodobanie. Wiatry przelatujące Winniczną i Apolinarską tworzą na ich skrzyżowaniu wiry podobne do małego tornada. Nieraz porywały mi tutaj służbową czapkę, rzucając ją gdzieś za płot lub pod samochód, a deszcz zaskakiwał mnie tu zawsze wtedy, gdy w pobliżu nie było gdzie się przed nim schować. Tego ranka obaj ci dręczyciele panoszyli się gdzie indziej, może po drugiej stronie doliny, więc wzgórze zastawiło na mnie inną pułapkę. Niedaleko skrzyżowania potknąłem się w zaspach liści, rozdarłem but i boleśnie uderzyłem się w palec. Pod liśćmi, które rozgarnąłem nogą, pojawił się bruk. Kostki miały zielonkawy odcień i gdzieniegdzie ich brakowało. W tych miejscach z szarej gleby kiełkowała biała trawa, wyblakłe wspomnienie lata. Na rozdrożu, tam gdzie kiedyś stała Jadowita Chata, gospoda o złej sławie, eldorado praskiej studenterii i miejscowych złodziei, skręciłem w prawo. W ogrodzie apolinarskiej fary zaskoczyły mnie - jak wiele razy przedtem - jasne kolory kwiatów. Może one tak tu kwitną na pamiątkę tej wyburzonej gospody, bo wiernie je podlewały pokolenia bywalców jadowitych pijatyk. Znam się trochę na kwiatach, lecz nigdy nie umiałem rozróżnić georginii od astrów. Podobają mi się i te, i te. „Wysokie astry, ten ostatni gwiazdozbiór gasnącego lata, pstrokatym pałały blaskiem". Owego ranka przypomniałem sobie to zdanie i uznałem je za wskazówkę. Nie wiem, kto je napisał i gdzie je czytałem, ale to, że mi się teraz przypomniały, było dla mnie istotne. Przechodząc koło Świętego Apolinarego pamiętajcie, że te nastroszone kwiaty za płotem to astry. Bo nazwy mają tu znaczenie. Z różowych i fioletowych kwiatów przerzuciłem wzrok na potężne mury kościoła i ciemne okna na chórze. Idącego z tej strony kościół Świętego Apolinarego poraża swoją potęgą i zmusza do przyśpieszenia kroku. Z bliska sprawia bowiem wrażenie niedostępnej twierdzy pochylającej się nad przechodniem, grożącej zmiażdżeniem go którymś ze swoich niezliczonych, precyzyjnie ustawionych bloków. Lepszy niż od wschodu jest widok z południa. Tylko stamtąd widać całą świątynię. Stamtąd Święty Apolinary wygląda jaśniej i przyjemniej. Dopiero patrząc z południowego wschodu, kiedy ma się przed sobą jak na dłoni wieżę, nawę i prezbiterium, widzi się kościół wspaniały i nieporównywalny z innymi, choć jeszcze do niedawna zupełnie zaniedbany. Moje spojrzenie ślizgało się po kolumnach, przeskakiwało z okna na okno, od szyb w ramach z lanego ołowiu do łamanych łuków i z powrotem. Mur pod prezbiterium był nadwerężony. Żółta elewacja miejscami zzieleniała i obrosła mchem. Z powodu wilgoci tynk gdzieniegdzie odsunął się od ściany, tworząc kruche kieszenie zasiedlone przez robactwo. Błyszczące od wilgoci przypory z nagiego kamienia porysowane były bliznami. Spoiny pomiędzy blokami pokryły się porostem, zgnilizną i sadzą. Ciepło wywabiało ze szczelin pająki, które też lubią słońce. Na ościeży wysokiego okna siedział karaluch. Chyba właśnie się obudził i był nie w humorze. Kiedyś mieszkał tu ktoś inny. Do przypór przywiązane były daszki z drągów. Spod takich podcieni nędzarze wyciągali ręce, całe w strupach, żebrząc o jałmużnę u śpieszących tędy rzemieślników, urzędników i kupców. Nawet ci nieboracy mieli swój cech i bronili swoich nędznych siedzib przed przybyszami ze wsi, którzy nie mieli nic. Po tych żebraczych przybudówkach nie zostało śladu, ale samarytański duch tego miejsca przetrwał. Nieopodal kościoła powstał teraz ośrodek leczenia narkomanii, trądu XX wieku. Owego ranka nikt się tu jednak nie wałęsał, nikt nie wychodził na słońce kłujące w oczy. Ulica Apolinarska była pusta i cicha, a kościół był zamknięty nawet dla najwierniejszych parafian z powodu prac remontowych. Nic się nie działo. Tylko na placu po drugiej stronie ulicy, przed betonowym budynkiem przedszkola, obok figury klęczącej dziewczynki ktoś stał. To była ta starsza pani, za którą przed chwilą szedłem. Ściskając w ręce swoją brązową torbę wpatrywała się w kamienną alegorię dzieciństwa. Widziałem, że kobieta porusza ustami. Może coś sobie przypominała. Podszedłem bliżej, bo zaniepokoił mnie widok staruszki rozmawiającej z kamienną rzeźbą. Zupełnie zapomniałem, że już nie noszę munduru. Zbliżyłem się wolno do kobiety i zapytałem cicho, czy mogę jej w czymś pomóc. Pokazała na rzeźbę i powiedziała: - To niemożliwe... O co chodziło? Czy o ten brzydki budynek, który zupełnie nie pasuje do okolicy? Czy może o instytucję, która się w nim mieści? Najpierw tutaj była Jadowita Chata, osławiona mordownia, a po jej wyburzeniu - cóż za oświecona zmiana! - mamy tu przedszkole. Genius loci tak łatwo nie zginie... Jednak w oczach starszej pani nie widziałem oburzenia. Raczej panikę. Przyszło mi do głowy, że to wariatka. Może szła do lekarza. O rzut kamieniem stąd jest przychodnia psychiatryczna. Może zapomniała, dokąd idzie. Zabłądziła w obcych uliczkach pogrążona w swoich wspomnieniach. Jeszcze raz odezwałem się do niej życzliwie i z wyrozumiałością. -To tylko figura z betonu. Jeżeli idzie pani do lekarza i zgubiła pani drogę, to chętnie panią zaprowadzę, gdzie trzeba. -Czy pan tego nie widzi? - zwróciła się do mnie z oburzeniem. - Nie poznaje pan tych kwiatów? Rzeczywiście wariatka, teraz już nie miałem wątpliwości. Zawadziłem jednak wzrokiem o rzeźbę. Kawał szarego, poplamionego betonu. Zamiast urwanej ręki sterczał zardzewiały drut. Pokryta rosą głowa okaleczonej dziewczynki była ciemniejsza niż reszta jej ciała. Na niej, wokół ciemienia, położony był wianek z jaskrawych żółtych kwiatów. Zostawiła go tu pewnie jakaś inna dziewczynka, żywa, z krwi i kości. -Są świeże - powiedziała niewysoka starsza pani w okularach. - Ktoś je dzisiaj nazrywał i uwił z nich wianek dla tej dziewczynki. Ale gdzie? Jak świat światem te kwiatki rosną tylko na wiosnę. -Nie ma w tym nic niezwykłego - uspokajałem ją. - Tu niedaleko jest Instytut Brożka czy ten, jak mu tam, Wydział Nauk Przyrodniczych, mają tam uprawy genetyczne. To niedaleko stąd. Może im się udało zmutować gatunek, co kwitnie jesienią. Spojrzała na mnie tak, jakbym to ja zwariował, a nie ona. - Widział to kto? Jakby się to komu udało, modliłabym się do niego. Bo to jest, panie, lekarstwo, bardzo cenne lekarstwo. Może panu też pomogło, a nawet pan nie wie. Ale rośnie tylko wczesną wiosną. Przez głowę przeleciał mi jakiś obraz z dzieciństwa. Chodziłem z babcią zbierać żółte kwiatki... Miód i syrop na kaszel. Babska, domowa medycyna. Przypatrzyłem się dokładniej. Niewysoka starsza pani odsunęła się, żeby mi zrobić miejsce. Podniosłem rękę i ostrożnie zdjąłem wianek z kamiennej głowy. Parę razy obróciłem go w rękach i podniosłem kwiatki do nosa. I nagle przypomniałem sobie ich nazwę. Podbiał. Trzymałem jeszcze wianek w dłoniach, kiedy rozległ się jakiś straszliwy łomot, a zaraz po nim obrzydliwy, głuchy odgłos metalu. Te nieprzyjemne hałasy dolatywały z góry, z powietrza, z wysokości wieży. Kiedy zrobiło się znów cicho, rozejrzałem się dookoła. W palcach nadal trzymałem wianek, ale starszej pani nie było. Stałem koło betonowej rzeźby sam. I znowu jął się rozlegać ten straszliwy łomot, raz za razem, dziwnie, niejednorodnie. Dang dong, dang dong, dang dong - rozchodziło się po całej okolicy, choć jakoś inaczej, niżby należało. To dzwonił dzwon na wieży kościoła Świętego Apolinarego, ale ton miał fałszywy. Spojrzałem na zegarek - była za kwadrans dziewiąta. Przestraszyłem się. Przecież kościół jest zamknięty, a dzwon dzwoni na mszę. Nie jestem bohaterem. Z portierni pobliskiej kliniki zadzwoniłem na policję. Automatycznie wykręciłem numer mojego przełożonego i odetchnąłem z ulgą, kiedy to nie on podniósł słuchawkę, tylko jego zastępca. Cztery minuty później przyjechał patrol dwóch policjantów, których znałem. Powietrze drżało od wściekłego dzwonienia, aż rozdzierało uszy. Weszliśmy bocznym wejściem, drzwi były otwarte. W nawie głównej panował półmrok. Brudne okna prezbiterium przepuszczały mętne światło dzienne. Nawet ono czekało na remont kościoła. Wnętrze było puste, ołtarze zakurzone, za organami wisiały ciemne smugi pajęczyn. Wstąpiliśmy w ciemność pod kruchtą i po omacku, idąc za ogłuszającym hałasem dzwonu, znaleźliśmy drzwiczki prowadzące do schodów na dzwonnicę. Były otwarte. Za nimi czekała ciemność. Wchodząc na schody, świeciliśmy sobie zapalniczką jednego z policjantów, a potem, gdy ogarnęło nas jasne światło słoneczne, wspinaliśmy się po trzy stopnie naraz. W końcu stanęliśmy pod rusztowaniem wielkiego dzwonu. Huk był nie do zniesienia, jeszcze chwila, a wszyscy trzej ucieklibyśmy stamtąd, skacząc przez okna wieży. Z powodu kłębów kurzu prawie nic nie było widać. W dodatku oślepiało nas słońce, które rozbijało się tu na ścianach w tysiące refleksów. Wyraźnie odcinał się tylko czarny cień ogromnego pająka szarpiącegosię w tę i we w tę na swojej długiej nici. Czyżby to jakieś widmo? Albo upiorna zabawka dla niegrzecznych dzieci? Nie. To był człowiek. Biedna ofiara potworów nocy, a zarazem jeden z nich. Nie wzbudzał jednak grozy. Straszne było tylko to, co mu zrobili. Podrygiwał jak drewniana kukła. To stał na rękach, podskakując w rytm uderzeń dzwonu, to wspinał się po ścianie, to znów rzucał się jak ryba na wędce. Żelazne serce dzwonu ciągnęło go tam i nazad według swojego rytmu. Między dzwonem a nogą ofiary rozciągał się napięty sznur. Rzuciliśmy się w kierunku nieszczęśnika, ale siła bezwładu odrzucała go raz po raz w przeciwną stronę, uderzając ciałem ponownie o ścianę wieży. Kiedy sznur z żywym wahadłem poleciał znowu w naszą stronę, złapaliśmy biedaka pod ramiona, trzymając go tak, dopóki rozkołysane serce dzwonu się nie uspokoiło. Targnęło nim jeszcze raz na ostatek w prawo i w lewo, a my kołysaliśmy się razem z nim lekko jak rybacy na falach. Dzwon zatrzymał się wreszcie... Strasznie bolały mnie uszy, głowa i całe ciało. Policjanci przytrzymali biedaka, a ja odciąłem go od sznura. Jego skrwawiona głowa kiwała się na wysokości naszych piersi, oczy miał zamknięte, skórę sinawą. Ale żył, bo jęczał cicho. Położyliśmy go ostrożnie na podłodze. Był nieprzytomny. Kiedy upewniłem się, że oddycha, ostrożnie go zbadałem, szczególnie brzuch, czy nie pojawiły się krwiaki. Na pewno miał sporo potłuczeń, może złamane żebra i najprawdopodobniej wstrząs mózgu, skoro dzwon tak niemiłosiernie walił jego głową o kamienny mur. Nie był to jednak przypadek beznadziejny. Jeden z policjantów wezwał przez nadajnik centralę, żeby przysłali pogotowie. Więcej nie można było nic zrobić. Wyprostowałem się i wytarłem chustką twarz. Dopiero teraz zobaczyłem, z jakim okrucieństwem zmieniono tego nieboraka w mimowolnego dzwonnika. Przedtem wydawało nam się, że sznur był zawiązany wokół jego kostki. Okazało się, że lina przechodzi przez nogę. Wytrzeszczaliśmy ze zdumienia oczy, widząc, jak sznur znika w okropnej ranie po wewnętrznej stronie łydki, między kostką a ścięgnem Achillesa; noga była w tym miejscu strasznie napięta. Sznur wychodził po drugiej stronie jak nić przewleczona przez ucho igielne. Związano go w mocny, podwójny węzeł. Rana niemal nie krwawiła, ale jej okolica spurpurowiała aż po goleń i gdzieniegdzie pojawiły się sine plamy. Pod kościół podjechała karetka na sygnale, buty zadudniły na schodach i pojawili się pielęgniarze w czerwonych kombinezonach. Widać było, że ten przypadek ich zaskoczył, ale bez słów położyli rannego na noszach, przywiązali go do nich rzemieniami i znieśli w dół po ciasnych, stromych schodach. Podejrzewałem, że ktoś dzwonił skrępowaną ofiarą aż do naszego przyjścia i zniknął stamtąd w ostatniej chwili, a więc sprawca musi być w pobliżu. Policjanci zgodzili się ze mną, że należy się rozejrzeć. Spenetrowaliśmy okolicę dzwonu w ośmiokątnej nadbudowie wieży, wyleźliśmy nawet po drabinie pod stożkowate poddasze. Potem otworzyliśmy okiennice, żeby sprawdzić, czy ktoś nie ukrył się na gzymsie wokół wieży. Gzyms jednak szedł skosem, więc nawet małpa by się na nim nie utrzymała. Moje podejrzenia się nie sprawdziły, ale wciąż czułem, że nie jesteśmy w tej wieży sami. Policjanci zanotowali sobie jakieś uwagi i poszli. Nie śpieszyło im się z protokołem, bo znali mnie jako byłego kolegę z pracy. Przejrzałem wszystko jeszcze raz, ale innego wyjścia z dzwonnicy niż to, którym tam weszliśmy, nie znalazłem. Była to prawdziwa zagadka. Tak jak świeży kwiat podbiału znaleziony w listopadzie.(...)

(Miloš Urban: Klątwa siedmiu kościołów. Przeł. Zbigniew Machej. Prószyński i S-ka 1999, s. 10-16)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz