Ota Pavel (wcześniej Otto Popper) (ur. 2 lipca 1930 w Pradze, zm. 31 marca 1973 tamże) – czeski pisarz, dziennikarz, sprawozdawca sportowy. Śmierć pięknych saren Oty Pavla to jedna z najpiękniejszych książek, jakie czytałam.
Audycja o pisarzu - na stronie Polskiego Radia.
(...) Dostałem
pomieszania zmysłów na zimowej olimpiadzie w Innsbrucku. Mózg mi
się zaćmił, jak gdyby spłynęła mgła z Alp. Zobaczyłem pewnego
pana jako diabła w całej okazałości, miał rogi, kopyta, sierść
i wiekowe spróchniałe zęby. Potem poszedłem w góry nad
Innsbruckiem, żeby podpalić zabudowania wiejskie. Byłem
przekonany, że taka wielka jasność rozproszy mgłę. Wyprowadziłem
już krowy i ogiery ze stajni, żeby nie spłonęły, kiedy dopadła
mnie austriacka policja. Założyli mi kajdanki i poprowadzili w
dolinę. Wymyślałem im, zdarłem z nóg buty i szedłem po śniegu
boso jako Chrystus, którego prowadzą na krzyż. Wysłano mnie przez
Dworzyszcze do praskich lekarzy. Ten pierwszy okres nie był dla mnie
osobiście straszny, był straszny dla moich bliskich, którzy mnie
obserwowali. Właściwie to czułem się błogo i wykonywałem
wszystko z pasją i przekonaniem. Czasem to nawet było przyjemne,
pięknie jest być błogosławiącym Chrystusem. Najgorzej, gdy za
pomocą proszków doprowadzą człowieka do stanu, w którym zdaje
sobie sprawę, że jest wariatem. Oczy zasnuwa smutek, człowiek już
wie, że nie jest Chrystusem, ale biedakiem, któremu brak zdrowych
zmysłów, czyniących z człowieka człowieka. Siedzieć trzeba za
wzmocnionymi kratami, choć nikogo się nie zabiło i nikogo nie
skrzywdziło. Jest się skazanym bez sądu. Ludzie na zewnątrz sobie
żyją i zaczyna się im zazdrościć. Tylko cudem można z tego
wyjść. Pięć lat czekałem na ten cud. Siedzisz samotnie na
krześle przez całe tygodnie, miesiące, lata. Nie mogę twierdzić,
że cierpiałem jak zwierzę, bo nikt nie wie, jak zwierzę cierpi,
choć tak często o tym opowiada się i pisze. Wiem tylko, że
cierpiałem potwornie, tego nie da się wypowiedzieć. A zresztą
nikt by w to nawet nie uwierzył, ludzie nie chcą słyszeć o tej
chorobie, bo się jej strasznie boją. Kiedy czułem się lepiej,
myślałem o tym, co było w życiu najpiękniejsze. Nie myślałem o
miłości ani o tym, że się włóczyłem po świecie. Nie myślałem
o nocnych lotach przez oceany ani o tym, jak grałem w praskiej
Sparcie w kanadyjskiego hokeja. Chodziłem znowu na ryby - nad
potoki, rzeki, stawy i przegrody. I uzmysłowiłem sobie, że
najpiękniejsze, co na świecie przeżyłem, to było właśnie to.
Czemu owe chwile były najpiękniejsze? Nie potrafię tego jasno
wytłumaczyć, ale starałem się znaleźć odpowiedź pisząc moje
wspomnienia. Wiem, że nie zawsze przychodziło mi na myśl, gdzie
jaką rybę złowiłem i ile miała od pyska do ogona, ale
przypominało mi się wszystko, co się z rybami wiązało. Przede
wszystkim, jak szedłem czy jechałem na ryby. Na Żeliwce jeździłem
nad potok z pstrągami rozklekotanym rowerem, kiedy ludzie jeszcze
spali. Wszystko było jak w olbrzymim teatrze przyrody. Trawa i pola
lśniły od rosy, śpiewały ptaki, a pod lasem pasły się sarenki,
które już mnie znały. Kiedy dojeżdżałem do tego pięknego
potoku, byłem pełen pokory, nabierałem wody w dłonie i miałem
ochotę się przeżegnać, ale nigdy tego nie zrobiłem. Przypomniała
mi się stercząca nad Janowem tama, gdzie ze swoją mamą Herminią
łapałem pstrągi wielkie jak karpie, a woda była zielona jak trawa
na łąkach niebieskich, o których marzyłem. Najczęściej
przychodziło mi na myśl Krzywoklackie. Młyn Nezabudicki z nie
gasnącym nigdy światełkiem, które jaśniało kłusownikom i
żandarmom. Tajemnicze węgorze z gadzimi oczkami, ciągnące tędy
jak opętane w swojej wędrówce z mórz i oceanów. Ciekawe, że
wiele rzeczy z mego życia się ulotniło, ale ryby w nim pozostały.
Były związane z przyrodą, wśród której nie telepie się ludną
ulicą śmiesznie podrygujący tramwaj cywilizacji. Dzisiaj już
wiem, że wiele ludzi chodzi nie tyle na ryby, co żeby móc jak w
dawnych czasach pozbyć się samotności, posłuchać krzyku ptaków
i zwierząt i szelestu spadających liści jesiennych. Kiedy tam tak
powoli umierałem, widziałem przede wszystkim rzekę, która w moim
życiu znaczyła najwięcej i którą kochałem. Kochałem ją do
tego stopnia, że zawsze przed łowieniem nabierałem jej wody w
muszlę dłoni i całowałem ją, jak się całuje kobietę. Potem
resztę wody rozbryzgiwałem po twarzy i dopiero wtedy składałem
wędkę. Przede mną płynęła rzeka. Niebo człowiek widzi, las
może przepatrzeć, ale prawdziwej rzeki nigdy się nie przejrzy. Do
prawdziwej rzeki zagląda się jedynie wędką. Kiedy tak czasem
siedziałem przy zakratowanym oknie i łowiłem we wspomnieniach
ryby, było to piękne aż do bólu. Musiałem wówczas odwracać się
od tego piękna i myśleć, że na świecie są również brudy,
paskudztwa i mętne wody - po to, żebym nie tęsknił za wolnością.
Wreszcie doszedłem do tego właściwego słowa: wolność.
Rybołówstwo to przede wszystkim wolność. Iść całe kilometry za
pstrągami, pić wodę ze źródeł, być samotnym i wolnym
przynajmniej godzinę, dzień albo nawet tygodnie i miesiące. Wolnym
od telewizji, gazet, radia i cywilizacji. Dziesiątki razy chciałem
odebrać sobie życie, gdy już nie mogłem dłużej wytrzymać, ale
nigdy tego nie zrobiłem. Pewnie w podświadomości pragnąłem
jeszcze jeden raz pocałować usta rzeki i łowić srebrne ryby. To
właśnie jako rybak nauczyłem się cierpliwości, a wspomnienia
pomagały mi żyć.(...)
(Ota Pavel, Śmierć pięknych saren, przeł. Andrzej Piotrowski, Józef Waczków)
25 years old Graphic Designer Minni Hanna, hailing from Maple Ridge enjoys watching movies like Only Yesterday (Omohide poro poro) and Rock climbing. Took a trip to Coffee Cultural Landscape of Colombia and drives a Alfa Romeo 6C 1750 Supercharged Gran Sport Spider. Teraz kliknij tutaj
OdpowiedzUsuń